Pierwszy Przegląd Piosenki Prawdziwej „Zakazane Piosenki” zorganizowano z inicjatywy grupy warszawskich artystów pod auspicjami KK NSZZ „Solidarność”. Koncerty odbywały się w gdańskiej hali sportowo-widowiskowej „Oliwia” w dniach 20-22 sierpnia 1981 roku. Na zapleczu sztucznego lodowiska ulokowało się Biuro Prasowe, którym kierowałem wraz z red. Dariuszem Nowaczykiem. Były to oczywiste konsekwencje tego, że pracowaliśmy w dziale miejskim gdańskiej popołudniówki „Wieczór Wybrzeża’ i – jak sama nazwa na to wskazuje – pisaliśmy o wszystkim i zajmowaliśmy się wszystkim: od dziur w płocie po wielką polityka przez duże „W” i „P”. To znaczy młodzi dziennikarze (bo tacy byli w tym dziale) pisali o zaopatrzeniu sklepów, komunikacji, brudnych podwórkach itp. a także chwytali tematy, które dla innych były zbyt trudne, „kontrowersyjne” lub wręcz niebezpieczne. Ja np. relacjonowałem nie tylko wszystkie posiedzenia Krajowej Komisji Porozumiewawczej NSZZ „Solidarność”, ale także obrady IX Nadzwyczajnego Zjazdu PZPR. Inni też wkładali palce między drzwi, jak wspomniany wyżej Nowaczyk, który pewnego dnia przyniósł wiadomość, że organizuje się Przegląd Piosenki Prawdziwej i potrzebują ludzi do obsługi prasy, radia i TV.
Poszliśmy do Waldemara Banasika, kierownika stoczniowego Klubu „Lastadia”, który formalnie był organizatorem Przeglądu. Po krótkiej rozmowie zabraliśmy się do pracy. Nowaczyk zaprotegował paru znajomych i tym sposobem ktoś pilnował środków łączności (telefon, telefax, teletypistki) kto inny redakcji biuletynu, którą zajęła się później ekipa Tadeusza Nyczka z Krakowa, a jego produkcją Wojciech Kaczorowski wiceprezes Klubu Studentów Wybrzeża „Żak”. Pilnował, by ukazywał się codziennie, co było poważnym wyzwaniem przy ówczesnej technice i bazie poligraficznej. W hotelu „Novotel” ulokowaliśmy centrum akredytacji dziennikarzy, w którym Jarek Dutkowski przy okazji handlował tzw. bibułą, czyli wydawnictwami drukowanymi poza cenzurą. Jak się to formalnie nazywało „pozbawionymi debitu komunikacyjnego”.
Przegląd się jeszcze nie rozpoczął, a już mieliśmy pierwsze symptomy czekających nas niespodzianek. Z kierownictwa muzycznego imprezy zrezygnował kompozytor Andrzej Trzaskowski. Komunikat o tym, a może nawet jego oświadczenie przekazane Polskiej Agencji Prasowej miała także publikować nasza gazeta. Ale „Solidarność” ogłosiła akurat dwa dni bez prasy, więc ani sprawozdań z koncertów ani abdykacji znanego kompozytora nie wydrukowano. Nie wiem, czy był to efekt jakichś rozgrywek środowiskowych w ekipie warszawskiej, czy efekt kalkulacji ryzyka. Z tą przykrą wiadomością trzeba się było jakoś uporać w ramach „zakresu obowiązków”, który sami sobie wyznaczaliśmy i staraliśmy egzekwować.
Bez szczególnych reperkusji, a w każdym razie takich nie pamiętam, obeszła się sprawa występu zespołu „Brygada kryzys”. Obcesowo potraktowany akustyk zapowiedział, że ich nie nagłośni i kapela pojechała do domu. W obecności Nowaczyka rozegrała się w naszym biurze akcja z udziałem Mannam, a konkretnie Kory gwałtownie poszukującej perkusisty najpierw ich, który się gdzieś zapodział, a potem obojętnie jakiego, aby występ mógł się odbyć. Pamiętał też, jak drugiego dnia Przeglądu pojawiło się mnóstwo sfałszowanych biletów i były obawy, czy na koncert przyjdzie dwa razy więcej widzów. Przyszli. Spotkałem też dziennikarza z akredytacją, co do prawdziwości której miałem poważne wątpliwości. Bezczelny typ domagał się jeszcze, by mu znaleźć siedzące miejsce. Znałem człowieka z innych imprez muzycznych, nie chciało mi się konfrontować go ze wspomnianym wyżej Dudzińskim, który pilnował kwitów, więc machnąłem ręką. W świetle porządków, jakie panowały w sekcji dystrybucji biletów był to incydent nie wart awantury.
Dramatyczny przebieg mógł mieć natomiast występ Marka Grechuty, gdy na szczęście w porę stwierdzono, że jego mikrofon został podłączony do sieci elektrycznej i porażenie prądem mielismy pewne jak w banku.
Poza tym były setki innych kwestii rozwiązywanych na bieżąco. Choćby sprawa obecności Lecha Wałęsy i innych oficjeli cywilnych i duchownych.
Wałęsę proszono bardzo usilnie, żeby przyjechał choć ostatniego dnia imprezy i przynajmniej podziękował ludziom, którzy za darmo wykonali tyle pracy. Jednak przewodniczący „Solidarności” najwyraźniej nie chciał brać w tym udziału, ani jako widz, ani jako patron organizacyjny. Pamiętam, jak ktoś z organizatorów pertraktował z Mieczysławem Wachowskim i namawiał go, by przekonał Lecha Wałęsę do przynajmniej do symbolicznej obecności. Usłyszeliśmy zdecydowaną odpowiedź: Nie! Lechu nie przyjedzie!
Ale dla świętego spokoju Wachowski sięgnął do telefonu, wykręcił jakiś numer coś szeptał do słuchawki, po czym powiedział zdecydowanie:
– Nie!
Trudno powiedzieć, czy rzeczywiście telefonował do Przewodniczącego, czy nie. Byliśmy bardzo rozczarowani, że nawet w Wałęsie nie mamy oparcia, więc na poczekaniu wymyśliłem rozwiązanie zastępcze. Zaproponowałem, że ułożę jakiś tekst, który Wałęsa podpisze i dodamy go do książki, którą wszyscy uczestnicy Przeglądu mieli dostać jako podziękowanie i gadżet na „do widzenia”.
I tak się stało. Wałęsa dał Wachowskiemu swój autograf in blanco na kartce A – 4 nawet nie pytając o treść i nie oglądając tego tekstu.
Był jeszcze problem ze zrobieniem odpowiedniej liczby kserokopii.
Wyjaśnienia takiego zachowania Wałęsy przyszło nam do głowy znacznie później. W każdym razie mało przekonujące było to, co po latach powiedział mi Wachowski, że wynikało to z niechęci Wałęsy do publicznych występów. Raczej sobie zażartował. W 1981 roku Wałęsa nie na takie imprezy przyjeżdżał i popierał je, lub nie. „Zakazanych piosenek” najwyraźniej poprzeć nie chciał.
Atmosfera wokół festiwalu była zdecydowanie niedobra i być może nie chciał otwierać sobie nowego frontu. A może się czegoś obawiał?
Mój zastępca i prawa ręka Dariusz Nowaczyk uważa dzisiaj, że zbyt krytycznie podszedłem do zachowania Wałęsy. – Można mu trochę odpuścić w imię chrześcijańskiego odpuszczania win?
Rzeczywiście, z dzisiejszego punktu widzenia kopanie leżącego (na plaży) Wałęsy nie ma sensu. Ale wówczas jego obecność miała znaczenie nie tylko prestiżowe, ale także w jakiś sposób firmowała wydźwięk polityczny tego przedsięwzięcia. Trzeba pamiętać co wówczas znaczyło jedno słowo Wałęsy. Wydawało się, że jest wszechmocny. Idąc na skróty: gdyby nas wówczas wszystkich z tej Olivii wygarnęli – to z Wałęsą na czele. A tego chyba władza ludowa nie chciałaby ryzykować.
Na pięć minut przed dwunastą doszło też do spięć z cenzurą, czyli Woj. Urzędem Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk. Wówczas żadna impreza nie mogła się odbyć bez akceptacji tej instytucji, co w praktyce oznaczało cenzurowanie wszystkich tekstów przeznaczonych do wykonania. Jakoś sobie z tym radzono. Na wielu koncertach i imprezach słowno – muzycznych, czy kabaretowych albo wykonywano pierwotne, zakwestionowane wersje utworów, albo podkładano inne teksty. Tak się robiło tylko nie na takiej imprezie jak Przegląd – w takiej ilości, przez kilka dni z rzędu i przy tak dużej publiczności.
Ponieważ jednak z założenia „Zakazane piosenki” miały przywalić władzy ludowej, a nie sprawiać jej przyjemność, więc zaczęły się więc przepychanki. Byłem świadkiem, jak w mieszkaniu Szymona Pawlickiego, w środku nocy toczyły się bardzo skomplikowane negocjacje telefoniczne z dyrektorem Wydziału Kultury Urzędu Wojewódzkiego Maciejem Krzyżanowskim. Podobnie jak ja i wielu innych wywodził się ze studenckiego ruchu kulturalnego i w początkach lat 70. był prezesem Klubu „Żak”. Znał się więc nie tylko na kulturze, ale także na różnych, związanych z nią, niuansach administracyjnych i politycznych.
Tym razem sprawa była na tyle poważna, że Pawlicki miał podpowiedzieć organizatorom, a może nawet zdecydować, czy festiwal ma się odbyć legalnie, czy nie. A jeśli legalnie – jak to zrobić, żeby się w ogóle odbył, skoro nie mieliśmy ani pieczątek cenzury na tekstach, ani zgody na uruchomienie imprezy, którą powinien wydać prezydent miasta Gdańska. Pawlicki pertraktował więc z Krzyżanowskim, a ja w pewnym momencie próbowałem desperacko skontaktować się ze Stanisławem Leguckim, szefem cenzury, żeby go do czegoś przekonać. Ale się do niego nie dodzwoniłem i chwała Bogu! Z pewnością byłaby to bezsensowna rozmowa.
Przekonałem się o tym już w stanie wojennym, gdy dyrektor cenzury, który był członkiem komisji weryfikującej dziennikarzy, bardzo się Interesował moim udziałem w „Zakazanych piosenkach”.
Ostatecznie cała odpowiedzialność spoczęła na Andrzeju Kudliku, wiceprezydencie Gdańska. Odpowiadał za kulturę i na niego spadł trudny obowiązek podpisania zgody na odbycie festiwalu przymuszony potrzebą chwili czy może skłonnością do ryzyka. W okresie studenckim był śpiewającym bardem w Klubie „Żak”.
Według W. Banasika, dyrektora Przeglądu formalnie obowiązywała nas ustawa, zgodnie z którą musieliśmy mieć pieczęć cenzury przed wykonaniem publicznym utworu, a więc określeniem granicy jego rozpowszechniania: czy impreza ma charakter zamknięty i wolno więcej, czy też otwarty, publiczny i przekraczanie pewnych granic jest niedopuszczalne.
Jednoznacznego stanowiska urząd nie zajął i całe szczęście. Lekceważąc ten przepis narażalibyśmy się na to, że nie uzyskamy w ogóle formalnej zgody na odbycieimprezy, a jej brak mógłby się stać doskonałym pretekstem jeśli nie do odwołania, to do spacyfikowania Przeglądu.
Trzeba było wykazać sporo dyplomatycznej zręczności, aby nie przechylić szali w stronę, po której władza przestałaby z nami rozmawiać. Niemniej jednak, w trakcie imprezy nie było już jakichkolwiek hamulców i każdy, kto chciał, mógł wystąpić z dowolnym utworem. I tak też postąpiło wielu wykonawców. Choć byli i tacy, którzy zażądali od organizatorów i patronującej przeglądowi Solidarności jakichś ubezpieczeń, czyli gwarancji bezpieczeństwa dla siebie.
Chętnie byśmy jej udzielili, gdyby w tamtej sytuacji miało to jakikolwiek sens
W Biurze Prasowym akredytowało się ponad dwustu dziennikarzy i piętnastu przedstawicieli głównie zachodnich, ekip telewizyjnych, robiących newsy dla największych stacji TV. Najbardziej utkwiły mi w pamięci Ania i Krysia Bittenek z „People Magazin”, dodatku do „Playboy’a”. Zjawiły się na festiwalu przypadkowo. Ich głównym celem był wywiad z Wałęsą. A ponieważ nie mogły się do niego dostać, chodziły na festiwal z Szymonem Pawlickim. Nie pamiętam, kto mu je polecił, ale z żoną − Basią zapewniali obu paniom wikt, opierunek i dach nad głowami w domku przy ul. Trockiej w Gdyni.
W Biurze skumulowały się też awantury związane pośrednio ze scenografią Przeglądu. Skarykaturowane portrety przywódców państwa i narodu Andrzeja Czeczota obciążyły konto dyrekcji festiwalu, ale sprawę wyściółki podłogi Biura Prasowego wzięliśmy już na siebie. Chodziło zaś o to, że w naszym lokalu brodziło się po kostki w podartych egzemplarzach czołowych organów prasowych partii komunistycznych: „Trybuny Ludu” (Polska), „Rudego Prava” (Czechosłowacji), „Neues Deutschland” (Niemiecka Republika Demokratyczna) i „Prawdy” (Związek Radziecki). (Do bułgarskich, rumuńskich i albańskich nie mieliśmy dostępu).
Oczywiście, na scenie mówiono i śpiewano na co kto tylko miał ochotę, urągając wszystkim świętościom komunistycznego systemu, a Maciej Zembaty wykonal nie tylko „Sejm kalek”, wyśmiewający parlament PRL ale także „Marynarkę w kratę”, utwór opowiadający o morderstwach NKWD. Zdarzył się też, że jeden z wykonawców zgadzał się zaśpiewać, pod warunkiem, że mu Solidarność zagwarantuje bezpieczeństwo. Zapewne każdy chciałby mieć takie gwarancje, ale nie słyszałem o drugim takim przypadku.
Miałem zresztą silne i zdecydowanie naiwne przekonanie, że nic się złego stać nie może.
Nieco inny ogląd sytuacji miał dyrektor Przeglądu Waldemar Banasik. Wiele lat później opowiadał, że imprezę zorganizowano siłami garstki amatorów, którzy nigdy wcześniej nie mieli do czynienia z przedsięwzięciem o takiej skali, ponieważ zawodowcy się zwyczajnie bali. „Wiele z pomagających nam osób zastrzegało sobie pełną anonimowość i niewystępowanie w jakichkolwiek materiałach drukowanych. Do ostatniego dnia liczyliśmy się z siłową interwencją. Gdy po koncertach pozostawaliśmy nocami w opustoszałej z widzów Olivii, momentami bywało, proszę mi wierzyć, strasznie. Znikła, na przykład, nagle cała ochrona, która − jak się po latach okazało była na usługach politycznej milicji”.
W oparciu o materiały zgromadzone w IPN zaskoczyć mogła ilość jednostek operacyjnych SB, którą do „obsługi” tej imprezy postawiono na nogi. W Biuletynie Instytutu Sławomir Cenckiewicz napisał, że Przegląd Piosenki Prawdziwej „zabezpieczały” cztery wydziały KW MO w Gdańsku −II, III, III „A”, „T” i paszportów. Wydział II miał zapewnić bieżący dopływ informacji z festiwalu i ograniczyć „oddziaływanie imprezy na środki masowej informacji”. Wydziały III i III „A” zajęły się całością „zabezpieczenia operacyjnego” przeglądu. Dziewięciu funkcjonariuszy SB, wyposażonych w sprzęt, miało przez cały czas nagrywać przebieg imprezy, dokumentować wszelkie wystąpienia o charakterze „antypaństwowym i antyradzieckim” oraz „ujawniać osoby prowokujące negatywne zachowania publiczności”. Utrzymywali oni stały kontakt z pracownikiem Wydziału „B”, „zaopatrzonym w środki łączności bezprzewodowej”. Wydział „B” zakładał podsłuchy i kamery w hotelach, w których zatrzymywali się przyjezdni goście. Techniką operacyjną objął też halę „Olivia”, a w razie potrzeby przekazywał również informacje (fotografie) na temat osób „zachowujących się prowokacyjnie”. Całością operacji dowodził sam zastępca naczelnika Wydziału III KW MO w Gdańsku, mjr Jerzy Domski.
Powołując się z kolei na Maćka Zembatego dyrektor Banasik stwierdził, że „tylko niejasna do dzisiaj kalkulacja władzy nie doprowadziła do pacyfikacji Przeglądu”. Po pierwszym dniu imprezy dochodziły bowiem do nas informacje o postawieniu w stan gotowości bojowej oddziałów ZOMO, stacjonujących wówczas przy ul. Kartuskiej w Gdańsku. Możliwe, że był to jedynie tylko taki zabieg wojny psychologicznej.
Bardzo niewykluczone. Wojskowy dziennik „Żołnierz Wolności” tak scharakteryzował Przegląd: „I tak rozpoczęła się wielka improwizacja − odpowiednio wyreżyserowana od strony polityczno-artystycznej bzdury, chamstwa, braku najbardziej elementarnych zasad rozsądku politycznego, obrażająca nas jako Polaków, obrażająca naszych sąsiadów i sojuszników. Jednym słowem pod maską imprezy artystycznej zaprezentowano najbardziej grubymi nićmi szytą prowokację polityczną”.
Dla mnie w każdym razie była to przepustka do historii. Po wprowadzeniu stanu wojennego w pracy wydano mi na pożegnanie świadectwo moralności, wyjaśniające w zasadzie wszystko:
„(…) Chęć bycia wszędzie, chęć decydowania i wpływania na wszystko zaważyły niewątpliwie na jego błędach w kontaktach służbowych z „Solidarnością”, do której zresztą nie należał. Taką kontrowersyjną decyzją było podjęcie się kierownictwa biurem prasowym na Festiwalu tzw.. Piosenki Prawdziwej w Gdańsku „Oliwii”. Grzybowski tym posunięciem postawił organizację partyjną i kierownictwo redakcji przed faktem dokonanym. Wynikało to niewątpliwie z jego charakterologicznego stylu bycia i postępowania.
I sekretarz POP przy redakcji „Wieczoru Wybrzeża”. (podpis czytelny).
Wielu ludzi ta opinia nie przeraziła. Dzięki nim dalsze lata pracy i działalności na tzw. niwie kulturalnej okazały się miłą i barwna przygodą.
Chociaż może trochę mniej emocjonującą.
Adam Grzybowski